Anel & Your Master

Anel & Your Master
Anel Chips Adolf I ma perma na google. Miszcz aka Diabelski Imperator THIS IS SPARTA ratuje sytuację.

wtorek, 28 października 2014

Pamiętniczek Anela Cześć Pierwsza - O nocnych zajęciach

Ponoć "wygadanie się" dobrze działa na psychikę, a skoro OFDupe jest jedynym miejscem, gdzie chciałabym się czymkolwiek dzielić publicznie, oto jestem.

I bynajmniej nie będę pisać o radosnych nocnych imprezach albo o tumblrze. Napiszę za to słów kilka o raku.

Rak jaki jest każdy widzi - niedobry i niechciany, niszczący... wszystko. Na szczęście moje najbliższe spotkanie z nim było na pogrzebie bliskiej cioci dziewięć lat temu (wait, aż tyle?!) i potem na cmentarzu u drugiej cioci, trzy lata temu. Obie umarły za wcześnie i zbyt nagle. Acz mam nadzieję, że już bliższych spotkań z rakiem nie zaliczę nigdy.

Na miejscu potencjalnego czytelnika zastanawiałabym się, co cokolwiek tak poważnego jak rak robi na OFDupe i jaki to ma w ogóle związek ze mną.
Od połowy września, jak nie wiem co ze sobą zrobić w internecie czytam blogi dziewczyn (panowie chyba nie mają w zwyczaju blogować?) chorych na raka. Zaczęłam przypadkiem, kiedy ktoś na fejsbusiu udostępnił post na temat depresji autorstwa jednej z takich złowionych przez skorupiaka. A że ta choroba jest mi zdecydowanie bliższa niż rak, zainteresowałam się. A jak już przeczytałam jeden post, to dalej samo poszło...

Czytanie tego, co pisze osoba mniej lub bardziej umierająca naprawdę mnie porusza. O ile nie rusza mnie specjalnie śmierć osoby, którą się zajmuję (~przygody Anela na praktykach), o tyle już przeżycia dwudziestoparoletnich dziewczyn owszem. Zupełnie obcych dziewczyn. Które, bądź co bądź, nadal żyją (oby jak najdłużej!).

Szczerze mówiąc, podziwiam je. Za pogodę ducha. Za wewnętrzną siłę, która nie pozwala im się załamać, kiedy znajome z oddziału umierają. Znajome chorujące w zasadzie na to samo. Są w stanie opisać swoje cierpienia tak lekkim stylem, pół żartem i pół serio. I myślę, że właśnie to mnie najbardziej rusza. Bo mimo tego wielkiego nieszczęścia, które je spotkało, nadal są pełne optymizmu do życia. Jestem świadoma, że przy takiej chorobie dobre nastawienie to już połowa sukcesu, bo jak człowiek psychicznie się podda, to w zasadzie jest po wszystkim, ale łatwiej powiedzieć niż zrobić. Osobiście gdybym teraz zachorowała wątpię, że znalazłabym w sobie jakikolwiek optymizm i prawdopodobnie zwinęłabym się z tego świata w miesiąc. Ok, może dwa. Co więcej, jako osoba zdrowa jestem znacznie mniej radosna niż one, z chorobą, która może je pokonać w każdej chwili.

Mimo że nie trafiłam na żadnego bloga pisanego na bieżąco (głównie docieram do takich pisanych przynajmniej dwa lata, czyli... no powiedzmy, że zdrowiejących dziewczyn), nawet notka sprzed roku o nawrocie choroby mnie martwi. Trafia do mnie drama, kiedy czytam o śmierci bliskiej koleżanki z pokoju, która optymizmem zaraziła pół oddziału.

Mimo depresji, która chyba dopada każdego chorego prędzej czy później. Bo i jak zachować pełne zdrowie psychiczne, jeśli wszyscy wokół nad tobą płaczą, a i ty czujesz, że choroba może (ale nie musi) cię pokonać?

Dowiedziałam się też kilku ciekawych rzeczy.

Że NFZ refunduje tylko niektóre rodzaje chemioterapii (no pacz, przecież to oczywiste, skoro leki też refundują wybiórczo). Albo że nagle, w środku leczenia, mogą cofnąć refundację i to bynajmniej nie z tego genialnego powodu jakim jest poprawa. Ot tak, po prostu. Zmiana planów. A ty, chorujący, płacz i płać tysiące za zdrowie i w efekcie życie.

Swoją drogą, kiedy jedyny lek, który może uratować życie kosztuje 200 000 zł (słownie - dwieście tysięcy polskich złotych) za serię... ja bym się załamała. Nawet przy, jak dla mnie, bardzo wysokich zarobkach wynoszących 10 000/m-c to są prawie dwa lata odkładania. Całej pensji. Całe szczęście, że istnieją fundacje pomagające w takich sytuacjach i ludzie, którzy chcą/mogą oddać swój procent podatku albo po prostu przekazać pieniądze.

Odkryłam też, że na leczenie raka... trzeba czekać. Kilka miesięcy. Poważnie, wiem, jakie mamy kolejki do specjalistów, czekam ja, czekają bliżsi i dalsi znajomi, ale litości, mówimy o raku, gdzie liczy się każda chwila! To nie jest katar, gdzie kilka dni w tą czy tamtą zrobi różnicę. Nie spodziewałam się, że po diagnozie praktycznie z dnia na dzień otrzymuje się leczenie, spodziewałam się dni/tygodni oczekiwania, tak w granicach miesiąca (gdzie przy niektórych typach to już i tak jest za długo), ale nie kilku.

Lepiej, żeby coś się u nas zmieniło. Samo zachorowanie to już dramat. Oczekiwanie na leczenie (albo na samo badanie!), ze świadomością rosnącego guza/niepewnością czy za te kilka miesięcy rak nie przeniesie się na inne organy - dramat potrójny. Dla chorego, dla rodziny i dla znajomych.

Oglądałam reportaż na temat Cancer Planu, który to ma na celu zniesienie limitów na leczenie raka. Bardzo dobry pomysł, bo przecież chyba nikt nie myśli, że nagle ludzie zaczną częściej chorować... a im szybciej zacznie się leczyć, tym większa szansa na szybsze wyzdrowienie. Albo w ogóle wyzdrowienie. Tak czy siak - szybszy powrót do pracy i co za tym idzie, odpracowania pieniędzy, które państwo włożyło w leczenie. Nie rozumiem gdzie NFZ widzi problem. No ale nie to chciałam napisać...

W tym reportażu wypowiadała się kobieta chora na raka, która kiedy wykryli jej przerzut została skierowana najpierw na usg, potem na tomografię. Na usg wykryto guz o wielkości 5,5cm; po próbie rejestracji na tomografię pacjentka usłyszała "pół roku", bo "nie ma zagrożenia życia".

I tym krótkim opisem smutnej, ale niestety bardzo realnej sytuacji kończę. Bo ja już nie mam siły.

Jeśli ktoś byłby zainteresowany, zaczęłam od tego bloga. Jakkolwiek to brzmi - polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

zBLOGowani.pl