Anel & Your Master

Anel & Your Master
Anel Chips Adolf I ma perma na google. Miszcz aka Diabelski Imperator THIS IS SPARTA ratuje sytuację.

wtorek, 10 czerwca 2014

Nie każdy zombie zje Ci mózg

Zombie są złe, powolne i rozpadają się. Nie myślą i jak nie będziesz uważać, to cię zabiją i zjedzą. Zarazisz się, jeśli cię ugryzą, więc każdy może zostać zombie. Widząc go na ulicy od razu będziesz wiedział, że to zombie, a nie człowiek. Przynajmniej taka jest teoria, a In the Flesh trochę od niej odbiega.

Oficjalny plakat
W 2010 miała miejsce „zombie apokalipsa”, ale z grobów powstali tylko ci, którzy zginęli rok wcześniej. Powstały oddziały mające na celu likwidację zombie, bo zombie jak to zombie, atakują ludzi i chętnie ich zjedzą. Wynaleziono jednak lek, dzięki któremu żywe trupy mogą funkcjonować jako normalni ludzie. No, prawie – nie jedzący, nie marznący i generalnie trochę zimni, ale za to w pełni myślący. Oczywiście wśród żywych obywateli nie wszystkim się ten pomysł podoba, bo co jeśli pacjent na lek się uodporni albo zapomni go zażyć? W związku z tym te same oddziały, co likwidowały niemyślących zombie, po cichu próbują likwidować tych uczłowieczonych.

Akcja dzieje się w fikcyjnym miasteczku Roarton. Głównym bohaterem historii jest, w dniu śmierci, osiemnastoletni Kieren Walker, zombie przystosowany do życia w społeczeństwie. Znów w teorii. Jako zombie na swojej drugiej drodze życia napotyka chyba jeszcze więcej problemów niż na pierwszej. Przede wszystkim jego młodsza siostra (Jem Walker) została bohaterką na wojnie z zombie i nie jest przyjaźnie nastawiona do podgniłego brata. Owszem, nie chce go zabić ani też zgłosić nikomu wyżej, ale tylko przez wzgląd na rodziców ucieszonych odzyskaniem syna. Oni sami nie potrafią sobie poradzić z powrotem zombie-Kierena do domu. Próbują udawać, że wszystko jest dokładnie tak, jak było zanim chłopak umarł, m.in. chcąc, by z nimi jadł. Niby nic takiego, ale udawanie że się je (przy użyciu sztućców!) jak dla mnie nie jest zbyt fajne, a i dla współtowarzyszy przy stole raczej niezręczne. Dodatkowo Kieren nie powinien wychodzić z domu – na ulicach trwa łapanka na takich jak on, żeby jak najszybciej się ich pozbyć z niewielkiej społeczności. Zanim zagrożenie faktycznie powróci.

Kieren ze swoją przyjaciółką, Amy Dyer

Pierwszą rzeczą, którą warto wiedzieć o tym serialu – horror to to nie jest. Nawet zombie nie będące na lekach nie są specjalnie straszne, raczej zagubione. Podejrzewam, że obecność tego gatunku we wszelkich opisach wynika jedynie z obecności żywych trupów. Za to dramatem jest jak najbardziej. Pierwszy odcinek się nie zdążył skończyć, a ja już byłam wzruszona sytuacją, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Nie jestem znawcą dramatów z prawdziwego zdarzenia, ale na tle większości seriali, które są oznaczone jako dramat, In the Flesh wypada bardzo dobrze. 

Co również jest istotne, jak dla mnie ten serial jest o tolerancji. Zombie na lekach, geje (czasem dwa w jednym), a to wszystko otoczone brakiem akceptacji ze strony środowiska. Nie twierdzę, że łatwo jest przyzwyczaić się do życia wśród zombie, które jeszcze nie tak dawno mogły zjeść twojego najlepszego przyjaciela, ale widać, że część bohaterów nawet nie próbuje. Wypierają się, jakoby ich zombie-dziecko było takie samo, jak cała reszta „gnijących”. Wygląda jak człowiek, zachowuje się jakby nim był i na dodatek pije piwo, to musi być mój prawdziwy syn, a nie jakiś zombiak. Co z tego, że ma zszyte pół twarzy, makijaż i po wypitym alkoholu rzyga, i to bynajmniej nie z przedawkowania. Na pierwszy rzut oka widać różnicę między agresywnymi zombie, a takimi, które się leczą. Jest ryzyko, ale takie jak przy każdej chorobie i to też nie tak, że leki przestaną działać w sekundę i zombie od razu stanie się agresywnym potworem, i bohaterowie mniej lub bardziej są tego świadomi.

Simon Monroe,
tzw. hot rotter
O charakteryzacji słów kilka. Jak dla mnie zombie są... przystojne, nawet te nie malujące się. Te, które mają być straszne takie są. Zaś jeśli idzie o zombie ukrywające swoją (teoretycznie) mało atrakcyjną cerę pod podkładem... niesamowicie podoba mi się, że Kieren ma przez pierwszy sezon wybitnie krzywo nałożony makijaż. Zakładam, że tak właśnie miało być i dzięki temu bohater wygląda naturalnie. Bo jakkolwiek do tego nie podejść, w życiu bym nie uwierzyła, że osiemnastoletni chłopak jest w stanie sobie sam „ożywić” martwą twarz. 
Soundtrack jest świetny. Nie narzuca się specjalnie i tym samym nie przeszkadza, ale są momenty, kiedy porusza niemalże bardziej od sceny samej w sobie.

Dodatkowo aktorzy, których wybrano, nie są osobami z pierwszych stron gazet. Dla części, o ile nie nawet dla większości, jest to pierwsze wystąpienie w poważnej produkcji jako ktoś konkretny, a nie random na ulicy. Mimo niewielkiego doświadczenia spisują się dobrze, a jak ktoś jeszcze zasugeruje, że Luke Newberry grający Kierena jest drewniany, to może dobrze byłoby, gdyby się dobrze zastanowił czy to przypadkiem nie jest niepewność bohatera, a nie problemy aktorskie Luke'a.

In the Flesh jest wyjątkowe. Dotyka wbrew pozorom problemów życiowych, nawet mimo że zombie apokalipsa nam raczej nie grozi (chociaż podobno USA się na nią przygotowuje...). Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Osobiście zaczęłam oglądać tylko przez wzgląd na jedną króciutką scenę, na którą wpadłam w internecie i to była naprawdę dobra decyzja. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

zBLOGowani.pl